Nietypowe potrzeby rodzą radykalne pomysły. Rozwój Space Transportation System kosztował Stany Zjednoczone mnóstwo pieniędzy, zajął mnóstwo czasu, ale ostatecznie NASA doszła do konsensusu jak ich wahadłowiec powinien wyglądać. Kosmolot o aerodynamice cegły znamy wszyscy, podobnie jak specjalnie przygotowane Boeingi 747, które dostojnie woziły wahadłowce na barana. Samolot ten ledwo zmieścił się na podium w konkursie na projekt maszyny, która miały wozić części i sam wahadłowiec. Rzucimy teraz okiem na samoloty, które miały stać się zapleczem STS, ale nigdy nie powstały.
Najpoważniej (co szokujące dla każdego, kto choćby rzuci okiem na rysunki) brano pod uwagę pierwszy z tych projektów. Conroy Virtus, bo o nim mowa, był sygnowany nazwiskiem Johna „Jacka” Conroya, weterana branży lotniczej i speca od przerabiania Boeinga 377 na samolot do przewozu dużych towarów. Był tak skuteczny, że rozproszone po Europie zakłady Airbusa przez długie lata korzystały z jego Super Guppy do przenoszenia części A300. Mawiało się wręcz, że każdy Airbus pierwszy lot zalicza na skrzydłach Boeinga.
Jack ochoczo wziął się do pracy, przedstawiając chyba najambitniejszy z projektów, jaki wpadł mu do głowy. Do przewozu i testów ważącego prawie 80 ton wahadłowca narysował ogromny (140 metrów rozpiętości, 375 ton maksymalnej masy startowej), dwukadłubowy, czterosilnikowy samolot o idealnie prostym płacie. Maksymalna prędkość nie oszałamiała, wynosiła raptem połowę tego, czego spodziewalibyśmy się po odrzutowcu (niecałe 500km/h). To nieważne. SPÓJRZCIE NA NIEGO! Dwa kadłuby od B-52 spięte deską do prasowania!
W NASA chyba mieli dobry humor, bo wzięli Virtusa na warsztat i przebadali w tunelu aerodynamicznym w Langley. Ogromnym plusem takiego projektu była możliwość przewożenia dowolnie wielkiego frachtu podwieszonego pod płatem zamiast wahadłowca. Mógł to być zbiornik paliwa, rakiety nośne, a także specjalnie przygotowany zasobnik do innych zastosowań. Wynoszenie rakiet w sposób podobny do nieodżałowanego Stratolauncha najpewniej też znalazłoby się na liście. Planowano wykorzystanie silników JT9D z 747 dla ograniczenia kosztów. Tak, rzut okiem na Virtusa i od razu widać, że patrzyli na koszty. Nic dziwnego, że coś o tak dyskusyjnej aerodynamice latałoby tak powoli…
Dlaczego więc projekt ów upadł? Cóż, pomijając jeszcze większe oszczędności, jakie generowało odkupienie starego 747-100 od American Airlines i dołożenie kilku spawów, spróbujcie znaleźć pas startowy dość szeroki, by zmieścić tego potwora. Jest jeszcze możliwość, że po prostu w NASA wytrzeźwieli.
Zanim ktokolwiek powiedział Lockheedowi, że impreza w NASA się skończyła, także oni postanowili zmierzyć się z pomysłem Conroya. W ich przypadku (i po Virtusie, który bije wszystko) nie ma już niespodzianek, jest to po prostu zdwojony C-5 ze szparą na wahadłowiec pośrodku. Inżynierowie NASA stwierdzili jednak, że jak mają szaleć, to wolą Conroya, a jak oszczędzać, to może coś mniej skomplikowanego. Lockheed pokazał więc zwykłego C-5 z dodatkowymi spawami na plecach, by móc wozić wahadłowiec na barana, jak ostateczny 747 SCA. Boeing miał jednak tę przewagę, że samoloty były tanie jak barszcz, bo z wtórnego rynku, do tego były niższe, co pozwalało zabudować mniejszą aparaturę do mocowania wahadłowca.
Do Jacka Conroya jeszcze wrócimy. Robił maszyny którym (i od których) puchła głowa!
Tymczasem w ZSRR…
Testowego Enterprise’a nosili i zrzucali, a OK-GLI (Орбитальный корабль для горизонтальных лётных испытаний, orbitalny statek do poziomych testów w locie) radził sobie sam.
Amerykańskie wahadłowce przeszły tyle zmian koncepcji, że po drodze nabyły, a potem zgubiły silniki odrzutowe dla oszczędności na masie. OK-1K1 Buran, ten który był w kosmosie, również nie posiadał silników odrzutowych, ale dla uproszczenia testów OK-GLI dostał 4 sztuki AL-31, by nie wymagał wynoszenia przez Mriję.
To trochę jak ta miejska legenda o amerykańskich długopisach piszących w nieważkości i pod wodą i Rosjanach używających ołówków. Rosjanie wygrali w brzytwę Ockhama.