Przed Wami absolutne science-fiction, przy czym zdecydowanie bardziej fiction, niż science. Oto Starflight One, hipersoniczny samolot pasażerski, bohater filmu z 1983 o tym samym tytule. Zaprojektowany (tak mówili w filmie) do lotów z prędkością Ma 3, o łączonym napędzie odrzutowym i rakietowym.
Film był, nie czarujmy się, klasy B: zrobiony dla amerykańskiej telewizji, wypuszczony w czasie, gdy kino katastroficzne było już pośmiewiskiem, niesiony przez może dwa nazwiska, które wtedy ktoś kojarzył. Byli to: Lee Majors, znany z serialu z lat siedemdziesiątych, „The Six Million Dollar Man” (jego kontynuacja w formie kreskówkowej, „Bionic Six”, leciała w jednym bloku z Dragon Ballem na RTL7 we wczesnych latach dwutysięcznych, może to naprowadzi choć parę osób na to, z czym mamy do czynienia), a także modelka Lauren Hutton.
Intryga filmu była tak kiczowata jak to tylko możliwe. W dzień dziewiczego lotu Starflighta z Los Angeles do Sydney (w 3 godziny, konkrecik) w przeciwnym kierunku, z Sydney właśnie startuje rakieta z satelitą telekomunikacyjnym. Rakieta to ponoć Delta, choć każdy, kto choć raz widział start Saturna V niosącego Apollo 11 będzie miał deja vu. Sprzęt ów schodzi z kursu i obsługa decyduje się na jego wysadzenie, wysyłając przy okazji chmurę odłamków w stronę lecącego naprzeciwko samolotu. Załoga, zainspirowana przez inżynierów z NASA, decyduje się przeskoczyć nad odłamkami i odpala silnik rakietowy (włączany w ogóle tylko do wznoszenia, a jego rutynowy lot ewidentnie nie był paraboliczny).
Prawie im się udaje, ale jeden zbłąkany odłamek trafia w poszycie, jednocześnie całkowicie odłączając sterowanie silnikiem rakietowym. Ups. Bez możliwości wyłączenia napędu, Starflight kieruje się w kosmos i po wyczerpaniu zapasu paliwa, parkuje na orbicie. Takie to proste, a NASA tyle hajsu na Space Transportation System wydała.
Właśnie, STS. Głównym powodem dla którego w ogóle wspominam o tym cokolwiek miałkim filmie (poza faktem, że osobiście nagrałem go na VHSie jako 9-latek w 1996 roku i oglądałem aż się taśma spruła) jest optymizm, jakim NASA zaraziła publikę i scenarzystów, jeśli chodzi o program wahadłowca.
Był rok 1983, ale film powstawał chyba długo i szczęśliwie, bo wzmianki o wahadłowcu kończą się na Columbii i tajemniczym XU-5 (zdecydowanie brzmi jak nazwa nadana przez NASA, Columbia, Challenger, Atlantis, Endeavour, Enterprise, XU-5 – jak ulał!). O katastrofie Challengera też cicho-sza, ale za to Columbia, która wspierała Starflighta w jego gehennie, była w filmie w stanie wystartować ponownie po dosłownie kilku godzinach od lądowania, podczas gdy w rzeczywistości odnowienie gotowości trwało miesiącami i wymagało rozebrania wahadłowca na części. Według filmu, Starflight spędził na orbicie około trzech dób. W tym czasie Columbia poleciała do niego również trzy razy (i to w przeciwnym kierunku do obrotu Ziemi, Starflight leciał z USA do Australii), przewożąc śluzę cumowniczą do samolotu, rękaw, którym mieli ewakuować się pasażerowie, a ostatecznie ogromny zbiornik, którym większość uciekła.
Wrócili nawet na Ziemię z jednym facetem schowanym w trumnie (nie pytajcie, to naprawdę nie jest dobry film).
Inżynierowie prawdziwej NASA konsultowali te pomysły, podobno wszystkie zawarte w filmie scenariusze były w zasięgu wahadłowca, gdyby nastała potrzeba ratowania kogoś z orbity. Nie mam pojęcia, czy trumnę też brali pod uwagę.
Szczytem wszystkiego jest jednak scena wejścia w atmosferę. Jak wiadomo, nawet hiperdźwiękowe samoloty nie są projektowane, by znosić trudy hamowania z pierwszej prędkości kosmicznej, zwłaszcza z dziurą na wylot w poszyciu (sztabki złota spierniczały w kosmos z ładowni). Jak więc Starflight wszedł w atmosferę? W NASA przypomnieli sobie, że na orbicie jest XU-5 i może ustawić się przed samolotem tak, by „rozgonić” powietrze dookoła niego i uchronić go przed śmiercionośnym tarciem. Tutaj wszelkie pomysły i domysły są już zbędne – Starflighta zwolniła i obroniła magia kina.
Wszelkie ujęcia sprzętu latającego są zrobione na modelach przez tę samą ekipę z Industrial Light & Magic, która tchnęła życie w pierwsze Gwiezdne Wojny. Może dlatego wyglądają one lepiej niż reszta filmu, która przywołuje skojarzenia z „Dynastią”.
Reasumując, film jest miałki, technikalia są znośne jak na tamten czas i mocno przestarzałe dziś, gry aktorskiej i tempa nie powstydziłaby się opera mydlana, a prawa fizyki uciekły z krzykiem. Ocena: 2/10, lub jeśli, jak ja, jesteś koneserem filmów amerykańskich klasy B: 9/10. Polecam.
A na koniec ciekawostka kinematograficzna. Spójrzcie na zdjęcie poniżej:
To aparatura do kręcenia grafiki wektorowej w czasie, gdy generowanie jej komputerowo było za drogie. Wystarczył druciany model oblepiony neonową taśmą w ciemnym pokoju i grafika komputerowa jak się patrzy. Pomyśleć, że dziś całe filmy kręcą na greenscreenie, bo bywa tańszy nawet niż robienie plenerowych zdjęć.