Na krokwi: Douglas C-47 w starciu z brytyjskim przedmieściem

Nie sposób nie lubić produktów sprzed wojny. Każda rzecz miała służyć do zdarcia i to długo, być łatwonaprawialna i później jeszcze służyć jako dawca części. Nie to co teraz, że jak w samolocie coś się złamie, to od razu idzie na żyletki.

Zauważyliście, że dzisiaj transportowce wojskowe i cywilne rzadko służą i tu, i tu? W sensie: zdarzy się jakiś Boeing czy Airbus przebudowany z autobusu na tankowiec, ale jeśli już ktoś projektuje dla wojska dedykowany sprzęt, cywile nie chcą go dotknąć patykiem. Taka CASA C-295 i ATR-72-600 wyglądają w sumie podobnie, ale ich klienci się nie pokrywają. Te same masy, ta sama pojemność, nawet te same silniki…

Mało tego, samolot-instytucja, jakim jest Lockheed C-130 Hercules znalazł jedynie małą garstkę klientów cywilnych, gdy trafił na rynek w latach sześćdziesiątych. Wojsko wzięło ponad 2 500 sztuk, a do cywila poszło jedynie 112 egzemplarzy modelu L-100 Hercules. Lockheeda to praktycznie nie obeszło, w końcu samolot mieli opracowany, wystarczyło wprowadzić niewielkie korekty i zbudować dla linii cargo. Nowa wersja miała zostać wprowadzona do użytku w ostatnim czasie.

Ze starej usunięto parę okien i puszczono wolno na rynek.

Do lat pięćdziesiątych ten problem nie istniał. Wraz zakończeniem działań wojennych, samoloty transportowe szły do cywila szerokim potokiem, a że siły powietrzne dysponowały zapasem ponad 10 tysięcy C-47 i prawie 1200 C-54, sprzedawały je tanio. Linie zaś chętnie je brały, by obsłużyć rosnącą siatkę połączeń, powstałą w obłokach powojennego kurzu.

C-54 był wystarczająco dobry i tani, by ubić nawet rodzonego brata: DC-4E.

W 1946 roku C-47 należący do linii Railway Air Services (powstałej faktycznie dzięki funduszom czterech brytyjskich towarzystw kolejowych, a także Imperial Airways) o rejestracji G-AGZA przygotowywał się do lotu z londyńskiego Norholt Airport do Glasgow. Był grudzień, do świąt został niespełna tydzień. Jako, że był to czas, gdy śnieg wciąż występował w przyrodzie, samolot musiał zostać odlodzony, a lotnisko odśnieżone. Te ostatnie czynności przedłużały się wraz z nadejściem kolejnych opadów. Starty i lądowania wstrzymano, piętrzyły się opóźnienia. Oczekujący na odlot C-47 stał w prószącym śniegu przez ponad godzinę.

Wreszcie droga startowa została oczyszczona i załoga G-AGZA dostała zezwolenie na start. Zwiększono obroty, a C-47 zaczął nabierać rozpędu. Oderwał się od ziemi, ale nie był w stanie nabrać wysokości.

Douglas C-47 G-AGZA we własnej osobie.

Samolot przeskoczył płot lotniska na wysokości zaledwie kilku metrów, ale przez kolejne sekundy sytuacja się nie poprawiała. Wreszcie lewe skrzydło, tracąc resztki siły nośnej, opadło i zahaczyło o dach jednego z domów przy Angus Drive. C-47 skręcił niemalże w miejscu i osiadł na strychu bliźniaczej zabudowy o numerach 44/46.

Dotychczas słysząc o upadku statku powietrznego na dom miałem dość ostateczne myśli, zwłaszcza jeśli wspomni się zapętlone, znane z telewizji ujęcia z 11 września 2001 roku, lub czytało o trafieniu B-25 w Empire State Building. Wiecie: ogień, dym i ofiary śmiertelne.

Okazuje się jednak, że na szczęście nie. G-AGZA trafił na solidne, murowane domy, które uniosły dodatkowych 10 ton samolotu jakby nic się nie stało. Podwójne szczęście miał radiooperator C-47, który akurat nie siedział w swoim zwyczajowym fotelu, gdyż to miejsce zostało przeszyte przez elementy konstrukcyjne dachu. Pasażerowie i załoga opuścili pokład wprost na strych, a następnie przez domową klatkę schodową zeszli na parter. Poza faktem pojawienia się w domu kilkunastu nieznajomych, mieszkańcy chyba nie odczuli najścia C-47, skoro przyziemienie nawet nie obudziło dziecka, które spało na piętrze. Mimo, że Douglas postradał oba skrzydła, obyło się bez pożaru. Ogółem uszkodzeniu uległo pięć budynków, dom przy Angus Dr. 46 otrzymał przezwisko Dakota Rest, a pilot G-AGZA: Rooftop Johnson.

Wygląda na ubawionego całą sytuacją.

Zdarzało się już w historii lotnictwa, że samoloty startowały z oblodzonymi płatami (zwykle nie kończyło się to najlepiej), jednak zazwyczaj były pokryte przezroczystym lodem, którego nie dało się łatwo dostrzec podczas oględzin płata z kabiny, a który miał ogromny wpływ na zachowanie powietrza wokół skrzydła i na masę płatowca. W tym wypadku było zupełnie inaczej – długi postój w śnieżycy spowodował, że odlodzone wcześniej skrzydła nabawiły się lodowych czap, a oprócz tego pokryte były śniegiem. Świadkowie twierdzili później, że widzieli śnieg na skrzydle, ale nie wiedzieli, że to coś nietypowego – skoro sypało, to był śnieg! Po co drążyć temat? Gdzie mój śmietankowy Earl Grey?

Kiedy więc następnym razem będziecie zimową porą czekali na odlot samolotu i pan kapitan zmęczonym głosem obwieści, że z powodu warunków atmosferycznych i ruchowych musi ponownie poddać samolot odladzaniu, przypomnijcie sobie losy G-AGZA i ze zrozumieniem weźcie na klatę kolejne pół godziny opóźnienia. Większe samoloty zazwyczaj nie miały tyle szczęścia, co C-47 parkujący na strychu.

Tagi:
Kategorie: