Jak wiecie, lubię pikantny skandal z lotnictwem w tle. Nie wiem, czy orzeszki grające główną rolę w dzisiejszym wpisie były posypane chilli, ale pewnym jest, że po fakcie kogoś piekła dupa…
Korean Air Lines doczekały się jednej z barwniejszych historii wśród towarzystw lotniczych. Linie zostały powołane do życia jako flagowy przewoźnik Korei Południowej w 1961 roku, a w 1969 roku przedsiębiorstwo Hanjin odkupiło linie od państwa. Od tego czasu KAL były niechętnym bohaterem niezliczonych wypadków, które spowodowały utratę 16 maszyn w 30 lat. Serio, lista ich wypadków i poważnych incydentów to tasiemiec błędów załogi i dwa osobne przypadki zestrzelenia przez ZSRR – i to z tego samego powodu! Ze względu na zakaz lotów dla linii południowokoreańskich nad Koreą Północną i ZSRR, lot KAL902 leciał z Seulu nad okolicami bieguna północnego do Paryża, by ominąć wraże terytorium. Tak bardzo je omijał, że znalazł się w okolicach Murmańska. Był 1978 rok, więc wicie-rozumicie, najpierw wysyłano Su-15 i strzelano, a potem zadawano pytania. Tam jednak gdzie załoga nie potrafiła nawigować, doskonale poszło jej posadzenie 707-320B na zamarzniętym jeziorze, po 40 minutach poszukiwań odpowiedniego miejsca.
Nie minęło wiele lat i w 1983 roku podobny los (pod postacią ZSRR i Su-15) spotkał KAL 007 zbłąkanego nad Morzem Ochockim. Załoga cisnęła z Anchorage do Seulu (znów na trasie do Paryża), ale z powodu błędu nawigacyjnego przeprowadziła 747-200B nad Kamczatką i później nad Sachalinem. Tu już było mniej szczęśliwie, bo 747 oberwał w okolicy centropłata, stracił sterowność i spadł do Morza Japońskiego, już na wodach międzynarodowych – nie, by ten fakt jakoś szczególnie poprawiał człowiekowi humor w obliczu śmierci 269 osób.
Korean Air Lines skróciły nazwę do Korean Air w 1984 dla odświeżenia wizerunku po dwóch zestrzeleniach i niezliczonych innych incydentach, ale to wpłynęło jedynie na dobre samopoczucie zarządzających przedsiębiorstwem z Hanjin Group, bo na pewno nie na poziom bezpieczeństwa. Samoloty notorycznie odbijały się od pasa w wyniku zbyt dużej prędkości podejścia, co częściej niż raz kończyło się spisaniem samolotu ze stanu floty, a i w przynajmniej jednym przypadku spowodowało śmierć kilkunastu osób na pokładzie.
W takim tonie mijały kolejne lata, a sytuacja się nie poprawiała. Załogi latały „na pałę”, w kabinie rządził kapitan, a reszta mogła ewentualnie wsadzić mordę w kubeł i potulnie patrzeć jak pan i władca wolantu wpasowuje samolot w ziemię (autentyczny przypadek, Korean Air Cargo 8509 z 1999). Linie straciły w tym czasie kilku międzynarodowych partnerów – umowy codeshare’owe rozwiązały linie Delta, Air France i Air Canada, a amerykańska FAA zabroniła Korean Air dalszego rozwoju siatki połączeń w USA. Tym sposobem południowokoreański przewoźnik narodowy został pariasem, hańbą dla narodu – to nie moje słowa, a ich ówczesnego prezydenta, Kim Dae-junga.
Około 2000 roku udało się jednak wreszcie wdrożyć poprawki do szkolenia załóg (głównie przez rozpoczęcie wdrażania Crew Resource Managementu z prawdziwego zdarzenia i położenie większego nacisku na ogólne szkolenie załóg), a Korean Air powoli zaczęły schodzić z list typu: „tych linii nie obsługujemy”. Poprawki były na tyle skuteczne, że od tego czasu incydenty stały się nieliczne i nie skutkowały ofiarami śmiertelnymi (nieśmiertelnymi też nie).
To jednak nie znaczy, że w annałach Korean Air zrobiło się nudno.
Lata mijały, nadszedł AD 2014 i dzień jego 5 grudnia. Linia była już szanowana, cieszyła się nowoczesnymi maszynami, odpowiednio wyszkolonymi załogami, wszystko było elegancko i zgodnie z FIFA i UEFA. Na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku do lotu szykował się Airbus A380-800, mający zabrać 250 pasażerów w długą trasę bezpośrednio do Seulu. Kluczową postacią dla tego lotu była obecna na pokładzie Cho Hyun-Ah, znana również jako Heather Cho – pani wiceprezes Korean Air, a prywatnie córka prezesa Cho Yang-ho.
Pasażerowie zajęli swoje miejsca, a personel pokładowy zaczął serwować poczęstunek dla pasażerów pierwszej klasy. Były to orzechy macadamia, ale ważniejszy niż sama przegryzka był sposób jej podania. Według procedur linii, bo w lotnictwie procedury są na wszystko, podano orzechy w oryginalnych opakowaniach. Opakowanie orzechów serwowane w samolocie jakie jest, każdy wie – zgrzewana plastikowa torebka, w środku dwa orzechy i trochę powietrza, wartość rynkowa 3,14; cena na fakturze 89,90. Nikt, kto jechał PKP Intercity, nie będzie zaskoczony.
Fakt podania obu orzeszków (wyolbrzymiam, może były cztery) w torebce a nie na talerzu potwornie rozwścieczył panią Cho – ale tak do żywego! Wielu z Was na pewno widziało nerwy pasażerów negatywnie nastawionych do latania samolotem, ale jednak przypiętych już do fotela, niebezpiecznie trzeźwiejących, bo zakończyli alkoholizację dla kurażu jakąś godzinę temu, a odlot się opóźnia. Pani Cho nie była odurzona, ale jej wzburzenie przyjęło podobny rozmiar. Miała jeść te cholerne orzeszki z torebki? Rękami, jak zwierzę?
Tu sprawy delikatnie rozjeżdżają się w związku z zasadą „punktu widzenia i punktu siedzenia”, ale pewne fakty zostały ustalone później w toku postępowania sądowego, bo sprawa w oczywisty sposób dojechała aż na wokandę. Pani Cho udzieliła mocnej słownej reprymendy stewardesie która śmiała podać jej macadamię w plastiku, żądając przyprowadzenia kierownika. Pechowym szefem pokładu był tego dnia Park Chang-jin i o ile nie do końca wiadomo jak przebiegła cała rozmowa, gdzieś po drodze pani Cho domagała się uklęknięcia przed nią i błagania o wybaczenie (cóż, Azja Wschodnia), a także wyrżnęła swego rozmówcę tabletem po rękach, czym spowodowała rozstrój jego zdrowia powyżej siedmiu dni. Musiała mieć kobieta parę w rękach. Nie muszę chyba dodawać, że w powietrzu raz za razem leciały koreańskie odpowiedniki frazeologizmów „JUŻ TU NIE PRACUJESZ” i „CZY TY WIESZ KIM JA JESTEM?”.
Tu jednak następuje całkiem poważny zwrot akcji, związany ze zwrotem samolotu – z drogi kołowania z powrotem na płytę. Nie stało się to jednak w wyniku decyzji załogi, bo piloci nie zdążyli dowiedzieć się co zaszło w pierwszej klasie. Zostali zaś poinformowani, że mają natychmiast wrócić do terminalu i wysadzić Park Chang-jina, bo on już tu nie pracuje.
A380 zawrócił więc pod rękaw, gdzie szef pokładu ów pokład opuścił. Spowodowało to 20 minut opóźnienia, ale ostatecznie KAL086 wystartował do Seulu i nawet doń doleciał.
Początkowo Park Chang-jin zgodził się nie ujawniać sprawy i nie komentować jej w prasie, ale zmienił zdanie gdy okazało się, że pani Cho szkaluje jego dobre imię w południowokoreańskim lotniczym światku, co było zasadniczo pocałunkiem śmierci dla jego kariery w kraju, gdzie są dwie duże linie lotnicze. Ostatecznie zdecydował się publicznie uderzyć w byłego pracodawcę, opisując w mediach zajścia z 5.12.2014. Linie lotnicze zaczęły bardzo mocno naciskać, by zmienił narrację, jakoby sam miał się zwolnić i chciały dogadać się po cichu, ale mleko zdążyło się już rozlać, bo który prokurator nie chciałby zrobić kariery na przypadku, który można podciągnąć pod powietrzne piractwo? Że niby przesadzam? Pani Cho wymogła zawrócenie samolotu, a więc wymusiła zmianę jego planu lotu. Nie ma znaczenia, że samolot jeszcze nie wystartował.
Siła nacisków Korean Air na szefa pokładu i stewardesę zaczęła jednak maleć, gdy odezwali się inni pasażerowie feralnego lotu, naoczni świadkowie zajścia. Zostali oni wprawdzie przeproszeni na piśmie i otrzymali upominki w formie kalendarza książkowego z logo linii lotniczych i papierowego modelu samolotu. W liście do pasażerów tłumaczono panią Cho, że jej zachowanie było absolutnie prawidłowe, bo jako wysoko postawiona postać w przedsiębiorstwa zobowiązana jest dbać o odpowiedni poziom obsługi i, wdech, BEZPIECZEŃSTWA na pokładzie.
Cała sprawa rozegrała się w całkowicie klasyczny sposób dla tzw. ludzi u władzy, którzy chcą żeby świat im służył bez gadania i ewentualne uchybienia wobec plebsu-tłuszczy powinny samoczynnie zamiatać się pod dywan. Tym razem jednak nie wyszło i nacisk na panią Cho ze strony społeczeństwa był tak silny, że musiała zrezygnować ze stanowiska, by nie ryzykować, że pociągnie swego ojca ze sobą. Cho Hyun-Ah vel Heather Cho została zaciągnięta przed sąd w styczniu 2015 i oskarżona o zaburzenie bezpieczeństwa operacji lotniczej, czyn obciążony karą do 10 lat więzienia. Już miesiąc później skazano ją na rok za kratkami, a proces wzbudził szeroką dyskusję na temat ogromnej władzy jaką posiadały w Korei Południowej duże przedsiębiorstwa rodzinne, a Korean Air podpadały pod tę kategorię poprzez Hanjin Group. Uznano przy okazji, że załoga lotu 086 postąpiła zgodnie z procedurą i podała orzeszki w torebce, tak jak została wyszkolona. Procedury – rzecz święta!
Zgadnijcie, co się stało potem. Nastąpiła apelacja, która przyniosła błyskawiczne efekty – Heather Cho uznano za niewinną zmiany planu lotu KAL086, a jej wyrok zmniejszono do 10 miesięcy w zawieszeniu na dwa lata. Kobieta została natychmiast zwolniona z więzienia, spędziwszy w nim 5 miesiecy. Zobowiązano ją do odwiedzenia zwolnionych członków personelu pokładowego i osobistych przeprosin, co ponoć uczyniła, ale zmuszona była zostawić im przeprosiny na piśmie, ponieważ nie zastała ich w domu.
A, w sumie to nie koniec, bo jeszcze mam dwie ciekawe statystyki. W wyniku afery „Nutgate”, jak przezwały sytuację z panią Cho południowokoreańskie periodyki, poziom zapełnienia samolotów Korean Air spadł o 6,6% względem roku poprzedniego. Ale to jeszcze nic: sprzedaż orzechów macadamia wzrosła w Korei Południowej o 250%!
A jeśli czujecie niedosyt dobrego skandalu, wskażę Wam palcem historię, która prawie poskładała kilka rządów i ze dwie monarchie, a jej kulminacją był atak samobójczy samolotem na dom.