Jakoś traf chciał, że Harrier w różnych smakach był trzykrotnie bohaterem wpisu na FSBiodra. Oto wpisy, od których wielu czytelników rozpoczęło przygodę z moim zakątkiem internetu.
Buszujący w rowie: Harrier II w rzece Ems
30 sierpnia 1991 roku w bazie Royal Air Force w Gütersloh na terenie Niemiec miał odbyć się kolejny rutynowy lot BAe Harriera II. Samolot startował z pasa konwencjonalnie, nie pionowo. Jego pilot, Flt. Lt. M. Zanker, stwierdził podczas rozbiegu, że samolot nie odrywa się od ziemi, a w jego ocenie już powinien. W obliczu takiej obserwacji zdecydował się opuścić pokład nim zabraknie pasa, co uczynił. Harrier zaś zdecydował się opuścić lotnisko. Przestrzelił przez płot jednostki i zatrzymał się w korycie pobliskiej rzeczki. Prędkość faktycznie musiała nie być wysoka, bo samolot wygląda na z grubsza nieuszkodzony. Pilot złamał nogę podczas ewakuacji, ale nie odniósł żadnych dodatkowych obrażeń. Muszę więc rozczarować niektórych, którzy podobnie jak ja pomyśleli, że w tej wodzie po pas pilot skorzystał z pływającej obok samolotu tratwy ratunkowej. Nie miał okazji…
Według raportu sporządzonego w sprawie tego incydentu, samolot był sprawny i wszystkie parametry mieściły się w normie. Uszkodzoną maszynę przewieziono do Brough w Wielkiej Brytanii, gdzie była później używana do testów naziemnych.
Leżanka dla Harriera i nieszczęśliwe skutki wciągania oparów
Harrier II produkcji McDonnella-Douglasa miał możliwość wykorzystania ładunku pirotechnicznego by siłowo opuścić podwozie, gdy inne sposoby zawiodły. Ta ostatnia możliwość mogła zostać wykorzystana i w tym przypadku, gdy w jednym z egzemplarzy szkolno-bojowego, dwumiejscowego TAV-8B w Cherry Point w Karolinie Północnej nawalił mechanizm wypuszczania podwozia.
Dowódca bazy miał jednak obawy, że w razie wykorzystania tej opcji uszkodzona zostałaby struktura nośna maszyny, co wyjęłoby ją z użytku na długi czas, a być może na dobre. Wbrew procedurom wykoncypował on oryginalny pomysł na lądowanie: podłożymy pod Harriera materace i każemy pilotowi na nich lądować.
Pilot maszyny zażądał usłyszenia tego polecenia bezpośrednio od przełożonego, bo nie mógł uwierzyć, że ktoś faktycznie wymyślił takie rozwiązanie. Po otrzymaniu potwierdzenia, podleciał nad materace i delikatnie opuścił maszynę na ziemię.
Ponoć zdjęcia są bardziej widowiskowe niż samo zdarzenie na żywo – samolot osiadł w miarę miękko, ale nie obyło się bez strat: silnik wciągnął odłamki, pogniótł się spód maszyny i wlot powietrza. Harriera zaciągnięto do hangaru i w tym miejscu następuje fenomenalny zwrot akcji, którego autentyczność trudno potwierdzić. Niemniej, jeśli nawet jest to fikcja, to, jak mawiają Włosi, ładnie wymyślona.
Pod dach, gdzie przetrzymywano ranną maszynę w oczekiwaniu na remont, wjechał ponoć amerykański odpowiednik naszego Melexa, uderzając w Harriera przy pełnej (choć niedużej) prędkości. To zdarzenie wymogło rozebranie całego samolotu, by go naprawić.
Okazało się, że prowadzący pojazd był delikatnie pod wpływem, ale nie tak, jak można byłoby się spodziewać. Zanim wsiadł za kółko by rozwieźć części po bazie pracował ze środkiem do czyszczenia klawiatur i niewąsko się nawąchał. Zasłabł i nieszczęśliwie trafił w Harriera.
Puenty chyba nie trzeba…
Podwieziecie mnie do portu? – Incydent (z) Alraigo
Pomyślcie: jest 1983 rok. Jesteście młodym, jeszcze trochę nieopierzonym pilotem brytyjskiego Royal Navy i gubicie się nad Atlantykiem w swoim Sea Harrierze. Wykonaliście swoje zadanie, ale próby nawiązania kontaktu z macierzystą jednostką i bardziej doświadczonym liderem nie przynoszą skutków, a paliwo zaczyna się kończyć. W takiej sytuacji znalazł się dwudziestopięcioletni Ian „Soapy” Watson, który podczas ćwiczeń nie potrafił znaleźć się ani z prowadzącym misję, z macierzystym HMS Illustrious, ani z jakimkolwiek punktem odniesienia – był w końcu nad oceanem. Radio nie działało, inercyjny system nawigacyjny nie doprowadził go do lotniskowca, generalnie – kiszka.
Oswajając się z myślą o ewakuacji z pokładu, Soapy stwierdził, że lepiej zrobić to w pobliżu jakiejkolwiek jednostki, która mogłaby szybko podjąć go z wody. Na radarze, w odległości około 80 kilometrów, znalazł pojedynczy sygnał, który okazał się hiszpańskim kontenerowcem Alraigo, płynącym na Teneryfę. Był to cel dobry jak każdy inny w tej sytuacji, zwłaszcza, że był blisko. Przelot obok jednostki ujawnił jednak coś ciekawego – kontenery na pokładzie uformowały platformę dość dużą, by móc spróbować posadzić Harriera na niej. Pomysł może nieco szalony, ale udało się – samolot osiadł bezpiecznie na kontenerach. Dopiero po lądowaniu maszyna osunęła się do tyłu, wprost na białego dostawczaka wiezionego na Teneryfę dla tamtejszego kwiaciarza.
Kapitan Alraigo skontaktował się z Royal Navy po radiu, że ma ich samolot i pilota i jak chcą obu, mogą sobie odebrać z portu w Teneryfie, o ile przywiozą znaleźne w nieznaczonych dwudziestofuntówkach. Statek dopłynął do miejsca docelowego 4 dni później i wzbudził spore zainteresowanie prasy ze względu na swój nadprogramowy ładunek. Walizka pieniędzy (570 tysięcy funtów) trafiła do armatora Alraigo, a Sea Harrier i jego pilot wrócili w objęcia Royal Navy. W toku badań zdarzenia okazało się, że Ian Watson ukończył dopiero ¾ szkolenia i nie był jeszcze gotowy na zadanie tego typu. Został skierowany do pracy za biurkiem, ale wrócił za stery, wylatując w sumie 2000 godzin na Sea Harrierach i ponad 900 na innych typach.
Jest jedna rzecz która byłaby w tej sytuacji ciekawsza niż zdjęcie Sea Harriera na białym dostawczaku – zdjęcie dowódcy Iana Watsona, który właśnie się o tym dowiedział. Właściwie, to chciałbym też zobaczyć minę kwiaciarza, któremu tłumaczą, że ma pogięty dach w dostawczaku, bo mu na nim samolot wylądował…