Czyżby Batman zawitał zgubił się w drodze do Gotham? Nie, proszę państwa, to cudeńko to Phantom Corsair, dzieło Rusta Heinza z 1938 roku. Tak, tego Heinza od keczupu. Już nigdy nie spojrzę na keczup tak samo.
Sześć metrów długości, dwa szerokości, niecałe półtora metra wysokości. Rama z cudu techniki lat trzydziestych – Corda (nie Forda) 810. Koła schowano za całkowicie wygładzonymi, aluminiowymi panelami nadwozia. W normalnych warunkach powodowałoby to gromadzenie się śniegu w nadkolach i ograniczenie pola manewru dla przedniej osi, ale tutaj nadwozie było dość szerokie, by zakryte przednie koła mogły swobodnie skręcać. W kabinie prawie nie było okien (niska linia dachu), a w drzwiach nie było klamek. Dziś Tesla szczyci się wysuwanymi klamkami, a to był rok 1938 i drzwi otwierano za pomocą elektrycznych przycisków.
Z przodu mogły rezydować 4 osoby, z tyłu dwie – Multipla by się nie powstydziła. Pewnie z tyłu weszłoby więcej osób, gdyby nie… barek. Projekt doprawiono silnikiem firmy Lycoming pozyskanym z Corda, ale 4,8 litrowe V8 podkręcono ze 125 do 190 koni mechanicznych. Moment obrotowy wyniósł 370 niutonometrów. Prędkość maksymalna – 185 kilometrów na godzinę. Spalania i emisji CO2 nie podano.
Jak to zwykle z takimi projektami bywa, powstał jeden. Rust Heinz bardzo chciał wprowadzić swój samochód do małoseryjnej produkcji, niestety zginął w wypadku przed pokazaniem auta na wystawie światowej w 1939 roku. Miał 25 lat. Co prawda, powstały broszury reklamowe i cennik, ale faktura opiewałaby na małą fortunę – prawie piętnaście tysięcy ówczesnych dolarów. Wystarczyłoby na trzy sztuki Cadillaca V-16 lub osiemnaście Packarda Six. Nawet Cord, który był dla Corsaira bazą, kosztował 3060 dolarów, zainteresowanie zostało więc skutecznie ostudzone. Szkoda.
A jeśli lubicie przykłady takiego przyszłościowego myślenia, przypominam, że Preston Tucker zbudował swojego 48 dekadę później i nawet kilka sztuk sprzedał.