A to dwie koncepcje wystrzelenia niewielkiego kosmolotu z garba nosiciela. Po jednej dla strony amerykańskiej i radzieckiej.
Lecimy na MAKSa
To jeden z ostatnich podrygów radzieckiej myśli kosmicznej – wkrótce później ZSRR przestało istnieć. MAKS, Многоцелевая авиационно-космическая система, wielozadaniowy system kosmiczny, został powołany do życia w 1988 roku i anulowany w 1991 z powodu problemów finansowych w chwiejącym się Związku Radzieckim. Zakładał start małego promu kosmicznego z pleców An-225 i wyniesienie na niską orbitę okołoziemską siedmiu ton towaru. Wahadłowce Space Transportation System mogły zabrać na pokładzie około 23 ton, ale wymagały zdecydowanie większego zaplecza logistycznego. Wiele wskazuje na to, że to do połączenia dużego samolotu i małego kosmolotu będzie należała przyszłość tanich lotów w kosmos, jak np. Scaled Composites M351 Stratolaunch (o ile ktoś go odkupi po plajcie Stratolaunch Systems).
Deja vu
Choć wygląda jak plagiat radzieckiej myśli technicznej, ten amerykański wynalazek został wydumany jako pierwszy. Poznajcie USAF Air Launched Sortie Vehicle, w skrócie ALSV, projekt z samego początku lat osiemdziesiątych.
Jak sama nazwa i napis na burcie samolotu świadczą, miał być używany przez Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, które wręcz pożądały własnego programu kosmicznego, niezależnego od jajogłowych, wożących w kosmos jakieś magnetometry. „Jest WOJNA! Zimna, ale wojna! Spektrografy nie zatrzymają pochodu komunistów na amerykańskiej ziemi, ale wojskowy kosmolot już tak!”, grzmieli generałowie. USAF i CIA miały już na koncie parę ciekawych pomysłów związanych z dosłownym podbojem kosmosu, a to jeden z ciekawszych. Wystrzeliwany z mocno przeobrażonego 747 bezzałogowy wahadłowiec miał dostarczać na orbitę małe satelity szpiegowskie, wykonywać misje wywiadowcze, w teorii mógł też służyć jako orbitalna platforma rakietowa. Byłby wielkości myśliwca F-15 i byłby wynoszony przez 747 na wysokość około 16 kilometrów, by tam odłączyć się i podążyć na orbitę. Ale zaraz, przecież 747 nie latają tak wysoko.
No właśnie, spójrzcie na rysunek. To nie jest zwykły 747 i to nie przez fantazję rysownika. Zauważycie z pewnością usterzenie motylkowe, co ma spory sens ze względu na płomień silnika rakietowego ASLV podczas odlotu. Zmian jest jednak więcej. Nie widać tego na grafice, ale planowano wyposażyć ogon Jumbo Jeta w jeden silnik główny wahadłowca Space Transportation System, by wspomóc wznoszenie do pułapu 16 kilometrów. Zatrzymamy się tu na chwilę.
Jedna sztuka (wahadłowiec miał trzy) Aerojet Rocketdyne RS-25, zwanego potocznie SSME, Space Shuttle Main Engine, Głównym Silnikiem Wahadłowca, waży nieco ponad 3,5 tony. Zamontowanie czegoś o masie 3,5 tony trzydzieści metrów za środkiem ciężkości 747 znacząco zmieniłoby jego wyważenie, co zapewne wymagałoby dodatkowego balastu w nosie. Może planowano tam zamontować zbiornik na ciekłe paliwo rakietowe, nawet pusty trochę by ważył.
Tak, czy inaczej, RS-25 generuje na poziomie morza 1860 kN ciągu, w próżni 2280 kN. Upraszczając to dla rozrzedzonej stratosfery, można przyjąć około 2000 kN podczas lotu na wysokości 16 km. Wiecie ile ciągu razem dają 4 silniki JT9D wczesnych 747? W zależności od wersji, między 800 a 880 kN. Ktoś chciał wsadzić silnik o mocy ponad dwukrotnie większej niż cztery własne samolotu w jego ogon i posłać go lotem parabolicznym na wysokość 16km. Wiem, że 747 to bardzo solidny sprzęt, ale to jest, jak to mówią Amerykanie, „tall order”. Od samych wzmocnień kadłuba masa własna pewnie by poszybowała.
Pomysł upadł, bo spodziewano się, że będzie zbyt drogi i skomplikowany. Nie, skąd…