Opowiem Wam dziś historię, którą trzeba podawać dalej i utrwalić tak, aby nie zaginęła w mrokach dziejów i by ktoś ponownie nie wpadł na podobny pomysł. To się nie ma prawa powtórzyć. To historia zamiatania problemów pod dywan i kompletnego pokpienia bezpieczeństwa lotnictwa dla, jakby to teraz niektórzy określili, lansu, fejmu i moniaczków. Było to sto lat temu.
Szarlatan. Oszust. Złodziej patentów. Różnie o nim mawiali. Doktor William Christmas był lekarzem i entuzjastą lotnictwa. I pieniędzy. Mnóstwa pieniędzy. Niestety dla lotnictwa i cudownie dla niego, mało było początkiem XX wieku ekspertów potrafiących dobrze ocenić jego projekty. Całe lotnictwo cięższe od powietrza było raczkującym przemysłem i różne cuda wciąż próbowały (często nieskutecznie) wznieść się w przestworza.
W tym otwartym na nowinki czasie, a mówimy o roku 1909, dr Christmas owinął sobie wokół palca kilku inwestorów i jednego amerykańskiego senatora, mamiąc ich opowieściami, jakoby w 1908 roku własnoręcznie zbudował i przetestował jednoosobowy samolot. Miał on cechować się fantastycznymi właściwościami lotnymi, ale Christmas rzekomo spalił go, by chronić swe patenty.
Powołana do życia wytwórnia Christmas Aeroplane Company wydała na świat w 1909 roku dwupłatowiec, który nawet został oblatany. Nazwano go Red Bird. Co ciekawe, plany wskazywały interesujące (blisko stuprocentowe) podobieństwo maszyny Christmasa do innego samolotu małej i kompletnie niezależnej od niego wytwórni AEA.
Christmas Aeroplane Company rozpadło się w 1912 roku, gdy jeden z partnerów spółki pozwał pozostałych o szykany i niewywiązywanie się z obowiązków statutowych. Christmasowi nawet brew nie drgnęła i wciąż pojawiał się na pokazach lotniczych, by promować swoją osobę jako pioniera awiacji.
Po wybuchu Wielkiej Wojny doktor Christmas ponownie wypłynął w lotniczym światku, chwaląc się na łamach New York Timesa, że wynalazł nowy rodzaj bombowca, zwany „Battle-cruiserem”, czyli krążownikiem liniowym. Miał być największym samolotem powstałym do tamtego czasu, napędzanym 1600-konnym silnikiem i zabierającym sześcioosobową załogę. Ponoć państwa Ententy miały złożyć u niego zamówienie na jedenaście sztuk nowego samolotu. Nie muszę chyba dodawać, że ani samolot, ani zamówienie nie istniały poza umysłem doktora Christmasa.
Sny o wielkości i pieniądzach nie mogły się jednak ziścić bez faktycznie istniejącej maszyny, toteż Christmas zaczął zbierać fundusze na nowy projekt. Przekonał do swego pomysłu kilku inwestorów, przed którymi roztaczał następującą wizję: miał to być najszybszy samolot na świecie, zdolny dzięki swym osiągom dolecieć niezatrzymany przez nikogo do serca Cesarstwa Niemieckiego, porwać Cesarza Wilhelma II i doprowadzić do kapitulacji jego kraju. „Doktor Rozmach” to moje nowe przezwisko na Christmasa. Do swego pomysłu przekonał również nowojorskiego senatora, Jamesa Wolcotta Wodswortha, dzięki którego koneksjom dotarł do Continental Aircraft Corporation, która otrzymała zlecenie budowy nowego myśliwca o nazwie Bullet.
William nietypowo podszedł do swej nowej maszyny: miał być to wolnonośny dwupłatowiec o giętkich płatach, które, z braku lepszego opisu, machałyby jak skrzydła ptaka. Uparł się, by dźwigary skrzydeł były złożone z dwóch stalowych elementów zespawanych ze sobą, zamiast z jednolitego kawałka. Wrócimy do nich za moment. Miał to być pierwszy wolnonośny samolot na świecie, co oczywiście było bzdurą.
185-konny silnik Liberty 6 dostarczyło amerykańskie wojsko, ale tylko w ramach wypożyczenia i z warunkiem, że przed oblotem wojskowi mieli dokonać inspekcji maszyny, a Christmas mógł jedynie wykonać próby naziemne. Oczywiście zignorował te zalecenia.
„Panie Christmas, to pierdyknie”, ostrzegał młody inżynier Vincent Burnelli, patrząc z niedowierzaniem na nowy wynalazek doktora Williama. Burnelli znał się na rzeczy. Choć lotniczy światek nie doceniał jego późniejszych projektów, inżynierem był przednim. Tym smutniejsze było to, że musiał podpisać się pod projektem tej aberracji, zmuszony do współpracy z Christmasem z ramienia Continental Aircraft Corporation. Zrezygnował z pracy w firmie przed oblotem Bulleta, ale i tak do końca życia zmuszony był dystansować się od swojego wkładu w tego nielota twierdząc, że projektował jedynie kadłub. Inne źródła potwierdzają, że robił co mógł, by ten samolot nie odbył pierwszego lotu. Wspominał, że zespawane dźwigary skrzydła były tak słabe, że można było złamać spaw na kolanie, a do tego były potwornie ciężkie, przy czym powierzchnie sterowe były za małe dla tak masywnej maszyny. Ostrzegał pilotów, ostrzegał wojsko. Doktor Christmas był jednak obrotniejszy. Burnelli wkrótce znalazł zatrudnienie w manufakturze Lawsona, co musiało być dla niego niesamowitą ulgą, gdyż Alfred Lawson był autentycznym wizjonerem.
Christmas wsadził do samolotu byłego pilota wojskowego i aktywnego pocztowego Cuthberta Millsa i gdzieś na przełomie 1918 i 1919 roku doprowadził do pierwszego lotu swojej aberracji. Na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią, na oczach matki Millsa, odpadło jedno ze skrzydeł, z tragicznym skutkiem. Nie wiem, jak Christmas to zrobił, ale udało mu się zamieść tę katastrofę pod dywan, wciąż promując swój projekt jako idealnie bezpieczny i wieszcząc, że lot próbny był całkowitym sukcesem. Po cichu zaczął budować drugi egzemplarz by zastąpić pierwszy, ale napotkał pewien problem: silnik pożyczony od wojska został zniszczony podczas pierwszego lotu. Nie udało mi się znaleźć skąd dostał drugi motor, poza tym, że był to nieco inny typ – Hall-Scott L-6. Nie przyznał się przed wojskowymi, że zniszczył ich silnik. Mało tego, pożyczył od nich śmigło do drugiej maszyny. W lutym 1919 roku jego samolot pojawił się na łamach „Flight”, gdzie Christmas ponownie zapewniał o całkowitym bezpieczeństwie swego projektu i twierdził, że pierwszy Bullet osiągnął prawie dwieście mil na godzinę prędkości przelotowej.
Drugi egzemplarz Bulleta był gotowy w kwietniu, za sterami usiadł francuski as lotnictwa i bohater wojenny Allington Jolly. Tuż po starcie pękło skrzydło, samolot spadł na stodołę, z podobnie tragicznym dla pilota skutkiem jak za pierwszym razem. Tym samym Bullet stał się samolotem z idealnym poziomem niebezpieczeństwa: 100% egzemplarzy się rozbiło, powodując 100% strat w ludziach. W maju 1919 roku pojawił się w Vanity Fair artykuł promujący Bulleta i jego twórcę.
Po drugiej katastrofie Christmas miał trudności ze sprzedaniem swojego projektu wojsku, mimo jego ogromnego talentu do ukrywania niepowodzeń. Został wezwany do Kongresu przed komisję, która miała wyjaśnić co zaszło w jego przedsiębiorstwie i podczas przesłuchań twierdził, że materiały potwierdzające odbycie kilku próbnych lotów zostały zniszczone przez amerykański rząd by okryć go niesławą. Wywinął się karmie jak Houdini, jeszcze wyciągając od wojska 100 tysięcy dolarów za swój opatentowany projekt skrzydeł. Mimo zakończenia działalności w lotnictwie, wciąż roztaczał opowieści, jakoby Niemcy zaoferowały mu milion dolarów, by pomógł w odbudowie ich lotnictwa po wojnie. Ostatecznie został wiceprezesem dużej firmy deweloperskiej na Florydzie i dożył w dostatku wieku 95 lat. Zmarł w 1960 roku.
A, jeszcze jedno. Twierdził, że wynalazł lotki. Ten człowiek wcisnął więcej kitu niż niejedna firma szklarska.
Vincent Burnelli na szczęście nie mógł uznać swego czasu spędzonego nad Bulletem za stracony. Była to dla niego tak duża trauma, że poświęcił życie na projektowanie solidnych i bezpiecznych samolotów. Wrócimy do jego projektów wkrótce, bo miał chłop rozmach. Tymczasem proponuję poczuć wdzięczność za to, że choć czasami wciąż jeszcze zdarzają się błędy konstrukcyjne w samolotach, zazwyczaj nie są one wynikiem szarlatanerii jak w przypadku Bulleta…